Powered By Blogger

niedziela, 20 grudnia 2015

ANARCHTEXT



Istnieje kino moralnego niepokoju - istnieje taka też literatura. Oto próbka właśnie takiego utworu autorstwa jednego z Czytelników, która doskonale wpisuje się w naszą chorą Rzeczywistość. Jak jest ona udana i jak przystaje do niej - osądź Czytelniku sam... 

***

Nienawidzę swojej pracy, ale czy jest ktoś na świecie kto kocha swoją pracę? Tak, Ty. A ktoś oprócz Ciebie. Ręka do góry. Większość ludzi, nie ważne jaką pracę wykonuje, po dziesięciu latach na tym samym stanowisku ma ochotę wejść na biurko i zawiązać sznurek wokół lampy. To udowodnili najlepsi eksperci - psychiatrzy. Dlaczego piszę najlepsi? To też Cię dziwi? Ja mam już to za sobą. Długo myślałem na ten temat, ale odpowiem, bo akurat nie mam nic lepszego do roboty. Zdrowie psychiczne świata można przedstawić na wykresie w postaci czerwonej pikującej linii. To wyraźny syndrom obłędu. W przybliżeniu widać jakieś niby sinusoidalne wahania. Złudzenie. Miraż, bo gdy zrobisz krok w tył, zobaczysz krwisto czerwoną linię obniżającą swój lot. Zastanawiam się tylko, co się stanie, gdy osiągnie najniższą wartość? Mam wrażenie, że wpadniemy wtedy w paszczę szaleństwa. Modlę się, żeby dożyć tej chwili.
Gdy się tak głębiej nad tym zastanowić to wariatów mamy znacznie więcej niż kiedyś. A psychiatrów, jak na lekarstwo. To chyba najlepiej płatny zawód na świecie i najczęściej oblegany kierunek studiów przez absolwentów szkół średnich. A ponieważ ludzi na świecie wciąż przybywa, wręcz lawinowo rośnie populacja w niektórych krajach… Sami sobie resztę dopowiedzcie. Żałuję tylko, że nie poszedłem na ten kierunek, gdy miałem okazję. Ale teraz jakie to ma znaczenie?
Firma zrobi jednak wszystko co w jej mocy, aby dzień apokalipsy nadszedł jak najpóźniej. Wbrew temu, co może Wam się wydawać, stoimy na straży zdrowego rozsądku. Choć to, co usłyszycie wyda się wielu osobom mało mające wspólnego z rozsądkiem. A już na pewno zdrowy rozsądek nie ma nic wspólnego z etyką polityczną. Nazywają nas Czarodziejami, bo potrafimy zmieniać rzeczywistość wokół siebie, jak prawdziwi magicy z bajek dla dzieci. Przekuwamy lichy metal na stal i hartujemy narodowego ducha.
Przestało padać więc mogę wysiąść z tego cholernego grata i podbiec kilka przecznic. Instruuje się nas, że podczas akcji w pojedynkę nie możemy zabierać ze sobą wozu. A jeżeli już chcemy koniecznie to zrobić, w środku musi być kierowca. Innymi słowy potrzebujemy wsparcia. Nigdy tego nie robię. Wolę pracować sam. Tylko tak na wszelki wypadek parkuję dalej i w cieniu wysokich drzew. Obserwuję otoczenie i czekam aż się ściemni. Żaden policjant jeszcze mnie nigdy nie zaczepił.
Jest letni przyjemny wieczór i rześkie powietrze. Coś niesamowitego. Doceniłbyś to i Ty, gdybyś choć raz został przyłapany. Po prostu wieczór, aż chce się śpiewać, wyjść na spacer z dziewczyną, puścić się w dzikie pląsy po mieście, a nie wybijać ludziom szyby w oknach. Ale co mam poradzić, jak się ma pracę taką, a nie inną? W dodatku na utrzymaniu żonę i dwójkę dzieci. Nie żebym się tłumaczył, ale sami zrozumcie. A oprócz tego? Wykonuję ją, jak najlepiej umiem. A ponieważ upłynął mi dziesiąty roczek w służbie Jej Królewskiej Mości, przychodzą mi do głowy dziwne pytania. Wybaczcie. Nadrobię akcją.
Mam na sobie tylko koszulkę i dżinsy. Ostatecznie jest lato. Na nogach sportowe buty, na wypadek gdyby czekał mnie bieg przełajowy. Gliny na skuterach powietrznych mogą zjawić się w niecałą minutę i sam nie wiesz, z której strony, ani skąd nalecą. Najlepiej przed całą akcją, zanim zamachniesz się procą soniczną, gorliwy elewie, odczekaj te zasrane dziesięć sekund. To może uratować ci honor. Przesłuchania na komisariacie wolę bardziej niż wizyty u teściowej, ale zdarzają się nadgorliwi stróże prawa. Wałkują i wałkują. Najgorsze są te ich psie oczyska. Ale przecież nie mogę im niczego powiedzieć. Zanim zadzwoni telefon spędzisz wśród nich całe godziny. Więc najlepiej przed całą akcją, zanim zamachniesz się procą, odczekaj tych kilka parszywych sekund.
Przy okazji bacznie przyglądaj się otoczeniu. Śledź ruch na ulicach. Uważnie obserwuj  niewyraźne cienie. Nadsłuchuj. Strzyż uszami, jak rasowy czempion. Policyjny skuter wywołuje charakterystyczne drgania powietrza. Gdy je usłyszysz, to znaczy że patrol jest niedaleko. W promieniu jakiś pięćdziesięciu metrów. A wieczorem słuch, co też udowodnili ci cholerni lekarze, staje się bardziej czuły, nabieranie niesamowitej, więc zwierzęcej natury. Dobry słuch to najlepszy kapitał w tej branży.
Wypadałoby coś powiedzieć o tej chwili. Coś ckliwego. Ale nic jak na złość nie chce mi przyjść do głowy. W nocy nie widać psich kup na chodnikach. Z roku na rok robię się coraz bardziej cyniczny. Ale to forma odreagowania.
Powietrze ma egzotyczny zapach. Dolatuje do mnie mieszanka jedzenia oraz benzyny. Ktoś w pobliżu smaży kotlety mielone. Zapach niesie się po całej ulicy. Rozglądam się. Obok jest jakaś chińska knajpa, może to ona rozsiewa tą przyjemną woń? Uspokajam się. Odprężam, ale jednocześnie staram się skoncentrować na zadaniu. Dziesięć sekund odliczam w myślach. Jestem już na miejscu i nigdzie nie słyszę żywej duszy. Chowam się za śmietnikiem komunalnym z białej cegły. Kolejne przeżycia estetyczne. Ale to też doskonały punkt obserwacyjny.
Cała rodzina siedzi przed swoimi super cienkimi monitorami komputerów najnowszej generacji, z procesorami grafenowymi i wgapia się w nie z bólem oczu. Ojciec, matka i dwójka dzieci. Wymieniają między sobą krótkie uwagi. Nikt nawet nie drgnie. Widzę ich wyraźnie, w końcu mieszkają na parterze. Lekko błękitne poświaty oblewają napięte rysy twarzy. Dwójka dorosłych w jednym pokoju, zwrócona w moim kierunku, a także w kierunku okna. Siedzą ramię w ramię. Każdy ma swój monitor. Dwójka dzieci w drugim. Podchodzę bliżej, starając się, żeby mnie nie dostrzegli. W dużym pokoju pali się światło, więc nie jest tak łatwo mnie wypatrzyć, ale na wszelki wypadek ukrywam się w mroku, tak długo jak to tylko możliwe. Gdyby mnie zauważyli mogliby się zaniepokoić. Obcy mężczyzna kręcący się pod oknem mieszkania wzbudził by zainteresowanie lokatorów. Gdy podchodzę bliżej dostrzegam, że mężczyzna jest łysy. Kobieta ma blond włosy i prawdopodobnie używa laptopa. W takiej chwili przypominają mi rodzinę impostorów, surogatów, bardziej roboty niż ludzi, androidy ze słuchawkami w uszach, a mi wraca pamięć. Przypominam sobie dlaczego robię to, co robię.
Zwlekam. Nie czekam aż pójdą spać. Jedynie na moment, aż któryś z pokoi będzie pusty. Wtedy wyjmuję z kieszeni procę, żeby ją odbezpieczyć. Przy okazji sprawdzam, czy sprzęt jest odpowiednio nastawiony. Podkręcam gałkę do oporu. Robię zamach starając się podejść jak najbliżej okna. Przez chwilę można mnie dostrzec. Na sekundę opuszczam bezpieczny cień, jaki dają garaże, wychodzę z mroku i zadaje cios. Mocny wymach. Nie czekając na efekty rzucam się do ucieczki. Kiedyś stałem i gapiłem się jak głupek. Śmiać mi się chce na samo wspomnienie tego zdarzenia. Wybałuszałem oczy i otwierałem usta ze zdziwienia. Raz tak mnie zafascynował ten widok, że o mało nie dałem się złapać. Później jedynie odwracałem głowę przez ramię i rzucałem okiem. Ale biegnąc gówno widziałem. Obraz skakał niewyraźnie. Możecie mi wierzyć na słowo, pocisk z sonicznej procy potrafi narobić nie lada bałaganu w mieszkaniu.
Słychać jedynie jakby ktoś głośno i ordynarnie beknął, a potem rezonansujące echo. Wracasz do salonu, pokoju, sypialni, a tam czeka na ciebie niespodzianka. Pocisk soniczny przedziera się przez płaszcz ochronny na szybie i eksploduje wewnątrz. Rozpada się na dziesiątki fragmentów o średnicy centymetra. Więc zamiast jednego pocisku mamy kilkanaście. Energia wybuchu jest znacznie mniejsza, ale nie chcę przecież nikomu wyrządzić krzywdy. Należy tylko stanąć blisko okna.
Energia jaka się w efekcie wyzwala potrafi rozerwać obicia kanapy. Pociąć delikatny materiał w paski. Wypalić symetryczne otwory w obrazach na ścianie. Dziury przypominają te po papierosach. Nadpalić zasłony w oknach. Ponadgryzać drewniane meble. Albo zagrzać wodę w kubku. Pozostawia uporczywe ślady na ścianach, niczym rysunki naćpanego szympansa wykonane węglem drzewnym i niszczy sprzęt elektroniczny. Nie ma z nią żadnych szans. Fala uderzeniowa odbijała się od ściany i pędziła z zawrotną szybkością w stronę okna. Szyba rzadko kiedy wytrzymywała napór tej siły. Pękała w najsłabszym punkcie. Pojawiała się głęboka rysa i kruszyła się, kawałki odpadały dużymi płatami, brzdękiem alarmując mieszkańców.
Przebiegam przez ciemne ulice, lawiruję między blokami, staram się unikać chodników. Biegnę na skos depcząc trawniki, przeskakuje niskie ogrodzenia oraz tabliczki z napisami: Szanuj zieleń. Wbijam się w wysokie żywopłoty zasłaniając twarz rękami, żeby jej nie pokaleczyć. Gdy dopadam drzwiczek auta kobieta wraca z kuchni. Staje na progu pokoju i rozgląda się z wielkim zdziwieniem.
Siedząc w aucie oczami wyobraźni widzę jak nagle jej ciało wiotczeje. Palce odmawiają posłuszeństwa. Z ręki wypada kubek albo talerz z kanapkami. Zapalam silnik i wrzucam wsteczny bieg.
W tym samym momencie kobieta być może pada na podłogę i zaczyna szlochać. Może coś krzyczy z wrażenia? Zwabiony mąż biegnie z ratunkiem; gdy stoi w drzwiach podchodzi i pyta co się dzieje. Cofam auto i uważnie wjeżdżam na ulicę. Kobieta milczy, więc koleją rzeczy odwraca wzrok i lustruje pomieszczenie. Potem wolno wejdzie do środka i nienawistnym wzrokiem ogarnie zniszczenia. Gdy klęczy, jej mąż także pada na kolana. I  dzieje się to samo, ale z opóźnieniem.
Każdy cudzoziemiec zna ten obrazek. Widział go nie raz w telewizji. I bał się, że kiedyś to samo spotka i jego. Naciskam sprzęgło, jeszcze gdy wóz toczy się bezwładnie i wrzucam pierwszy bieg. Auto z głośnym sprzeciwem skacze do przodu. Skręcam przy pierwszej nadarzającej się okazji. Dopiero wówczas zapalam reflektory. Leniwie redukuję bieg.
Jadę spokojnie, więc nie rzucam się w oczy. Zgodnie z przepisami, z prędkością dozwoloną w terenie zabudowanym. Dawno temu zdusiłem w sobie instynkt ucieczki. Włączam samochodowe radio, gdy cudzoziemiec sięga po telefon i kontaktuje się z policją. Kilka minut później dyspozytorka kieruje na miejsce zdarzenia najbliższy patrol.
Od kilku miesięcy wrzucałem soniczne pociski do mieszkań cudzoziemców – Żydów, Arabów, Afrykańczyków. Jak tam leciało. Kolejność przypadkowa. Czasami kogoś skaleczyłem. Czasami ktoś zełgał przed okiem kamery. W zasadzie nic poważnego. Chociaż zdarzali się awanturnicy. Wrzeszczeli coś w niebo głosy. Wygrażali pięściami w obecności dziennikarzy.
Kto by uwierzył, że jeszcze kilka lat temu wystarczyło, jak napisałem na murze obraźliwy epitet skierowany pod adres Polaków i podpisałem się w obco brzmiącym języku.


Omijało mnie całe widowisko, ale następnego dnia mogłem obejrzeć poczynione zniszczenia w telewizji. Pijąc kawę w przyjemnej atmosferze i dzieląc się uwagami z innymi Czarodziejami.
- Kłamie. Nawet go nie drasnąłem – tłumaczył się szpakowaty. Do dzisiaj nie wiem, czym on się tak przejmował?
- Nauczyć się polskiego, czarna małpo – mówił inny kolega.
Kiwaliśmy głowami skupieni wokół ekranu ściennego w pokoju socjalnym. Wybuchały gwałtowne śmiechy. Sypały się przezwiska.
- Nic nie rozumiem – dodawał inny. – Mówi po polsku, czy w suahili?
I tak sobie dworowali w najlepsze, gdy na ekranie telewizora pojawiała się ta, czy inna poszkodowana rodzina. Mówili zwykle mężczyźni.
- Dzieci zostały ranne i musieliśmy jechać do szpitala - zeznawał czarnoskóry mężczyzna doprowadzając szpakowatego do szału. Żona i dzieci obcokrajowca wyglądały na przerażone, skulone w kącie przypominały bardziej woskowe figury, niż ludzi. Jedynie słuchały co ma do powiedzenia głowa rodziny lub senior rodu. Cudzoziemiec mówił, zaciekle, z irytacją w głosie, coraz bardziej zniecierpliwiony obojętnością ze strony miejscowych władz.
Siedziałem wśród nich i łapałem się za boki. Łapałbyś się i Ty, gdybyś pracował ze mną. Uwierz mi. Wszyscy byliśmy poważnymi facetami, mieliśmy żony, dzieci i kochanki. No, prawie wszyscy. Jeden z nas wciąż był niebieskim ptakiem. Na głowie rachunki. Opłaty za prąd i gaz. Nic nadzwyczajnego, jak świat długi i szeroki. Normalne problemy. Ale gdy przychodziło oglądanie wieczornych programów informacyjnych, pozwalaliśmy sobie na więcej, żeby podkreślić naszą męską solidarność. To był rytuał, równie ważny jak indiański taniec wojenny. Indianie skaczą dookoła ogniska, tańczą rytmicznie i śpiewają, malują twarze i przywdziewają różne ozdoby, a my robiliśmy dokładnie to samo, tylko skakaliśmy wokół płaskiego plazmowego telewizora.
- Nie jeśtem terrorysta – powtarzał czarnoskóry mężczyzna. – Nigdy nie pracowałem z Al-Kaida. Dlaćiego tak się mnie traktuje? Jestem ućciwym ćłowiekiem. Cięźko praćuję, płaće podatki, dbam o rodzinę – wyliczał. Mówienie po polsku sprawiało mu trudność. Zwłaszcza wymowa „szy”, „czy”.
Tego akurat mieliśmy w kartotece. Znany był pod pseudonimem – „Wściekły Ali”. Tymi przydomkami nazywaliśmy najgorszych skrytobójców, którzy pod pozorem azylu politycznego przenikali do naszego kraju. Mościli sobie gniazdka. Otwierali budki z kebabami. Przez jakiś czas udawali zwykłych obywateli, a faktycznie zajmowali się zbieraniem informacji. Inwigilacją zajmowali się inni. Z przykrością muszę stwierdzić, że najczęściej byli to rodacy. To było dla niego w zasadzie wyróżnienie. Coś na pokrewieństwo Mad Doga z westernów. Indianie byli z nas tacy jak każdy widzi i mieliśmy takich Mad Dogów, na jakich zasłużyliśmy.
Kto nie chciał się tak bawić nie było mowy, aby przydzielono go do sekcji Czarodziejów. Wybrano nas bardzo dokładnie. Selekcja była konieczna i wyczerpująca. Wszyscy mieliśmy średni stopień wtajemniczenia.
W pracy nie używaliśmy stopni wojskowych, jak to ma miejsce w armii. Jedynie falowej skali porównawczej – elew, młody, wicek, stary, dziadek. Podobnie jak ma tom miejsce w wojsku, gdy zgadzasz się iść falowo, nie regulaminowo.
Żółtodzioby mogły jedynie rozwozić gazety, to znaczy pracować w biurze, zajmować się pracą papierkową. Stanowili młode i zdrowe zaplecze firmy. Starsi brali udział w akcjach na mieście. Na barki „dziadków” spadały sprawy logistyczne, organizacyjne. Wśród nich byli także doskonali instruktorzy. Szychy z wywiadu.
- Jestem katolikiem! – czarnoskóry mężczyzna nie dawał za wygraną, rzucił ostatni desperacki argument.
Na te słowa dziennikarka tylko ze zrozumieniem pokiwała głową.
- Czy domyśla się pan, kto mógłby to zrobić? – dopytuje roztrzęsionego mężczyzny i podsuwa mu mikrofon.
- Anarchiści – odpowiada płynnie. Nawet się nie zająknie.
- Ma pan ma myśli osoby zebrane wokół strony internetowej Anarchtext?
- Bandyci! Mordercy!
I nie krzyczał tego, bo ktoś go zaatakował i musiał odreagować. Krzyczał prosto do nas. Z telewizora. A my o tym wiedzieliśmy. Po dzikim wrzasku mogliśmy nawet ocenić, z którego muzułmańskiego kraju przyjechał do Polski. Najgłośniej darli się ekstremiści.
A Centrala naciska. Dowództwo było nieubłagane, wciąż nienasycone. Krótka odprawa i do roboty. Co na dzisiaj? To samo. Górę interesowały jedynie wyniki, statystyki. Ilu wyjechało? Jak zwykle wciąż za mało.
Co wieczór, zaraz po wiadomościach, rozjeżdżaliśmy się po mieście. Dyrektywy były jasne, starannie nakreślone przez dziadków. Cele wyznaczone. Kolejność przypadkowa. Narwańcy żartowali, że należy ich jak najszybciej powsadzać do ciężarówek, odwieźć na granicę, i byłoby po kłopocie. Nieopierzone żółtodzioby. Szczeniaki. Nie wiedzą, że pracę należy szanować, jaka by ona nie była. Z jednej strony irytowali starszych, z drugiej dodawali nam otuchy.
Po akcji wracaliśmy prosto do domów. Pod ciepłą kołderkę. Do miękkich i pachnących ciał swoich żon. Do telewizyjnych seriali i kanapek z żółtym serem. Nieodrobionych lekcji i kiwających się mleczaków. Przykładni ojcowie. Wierni kochankowie. Zdarzało mi się robić pranie o dziesiątej w nocy. Z minuty na minutę atmosfera się uspokaja. Dom usypia. Ustawał hałas za oknem i w środku robiło się jakoś przyjemniej. Przytulniej. W końcu słyszałem własne myśli. Ale gdy robi się zupełnie cicho wpadam w panikę. Zaczynam znowu wszystko analizować. Wówczas przychodzą mi do głowy różne, nieczęsto głupie myśli.
A w nocy nie mogę spać. Leżę w łóżku obok żony i gapię się bezsensu w telewizor. Udaję, że oglądam. Na jednym z kanałów filmowym puszczają od nowa odcinki „Czterech pancernych”. W nowej holograficznej wersji. Moja żona oczywiście nic nie przeczuwa i smacznie sobie śpi. Zazdroszczę jej. Chyba kompletnie nie wie, co się tam dzieje.
A w nocy, gdy nie mogę spać, oskarżam cały cywilizowany świat o najróżniejsze rzeczy. O to, że tworzy potwory, takie jak ja. Oskarżam cywilizowany świat o to, że tworzył potwory pokroju Breivika, mordercy z Norwegii. Oskarżam cywilizowany świat, że nie może poradzić sobie z chorobami psychicznymi swojego społeczeństwa, a w dodatku je kumuluje; o to, że ciągle manipuluje ludzkimi umysłami robiąc z nich papkę. Oskarżam świat cywilizowany o to, że zachowuje się, jak pospolity kanciarz, trzymając asy w rękawie. O kryzys finansowy. O głód, biedę i zacofanie krajów Trzeciego Świata. O dziurę ozonową, kwaśne deszcze i erozję gleby. O brak tolerancji. O wojny. O terrorystów. O śmierć niewinnych cywilów. O fetyszystów i skrajnych nacjonalistów. O zepsute żarcie w supermarketach. O reklamy. O fałszywe informacje w mediach. I o to, że nie może sobie poradzić z uchodźcami z Północnej Afryki oraz Bliskiego Wschodu, których przybywa z każdym dniem.
Wstaje i wychodzę do kuchni, by się czegoś napić. W gardle mi zasycha od tych oskarżeń, chociaż wykrzykuję je w myślach.
A jeszcze rok temu wystarczyła zwykła farba w puszce. Napis na ścianie: „Żydzi do domu”. „Polska dla Polaków”. „Pokój nie wojna”. „Niech Żydzi walczą w swojej wojnie.” I temu podobne inwektywy w kierunku Arabów oraz Murzynów lub obraźliwe epitety. Gdzie niegdzie kotwica, symbol faszystowski, czy jakiś inny znak, sugerujący podpis twórcy. Groźny obrazek, szubienica. Grafitti tygodniami raziło oczy przechodniów. Władze dostały wyraźne dyrektywy, aby reagować dopiero pod naciskiem opinii publicznej. Wówczas, gdy wpływały oburzone głosy mieszkańców, aby obraźliwy napis usunąć ze ściany kamienicy, czy bloku. O dziwo działo się to bardzo rzadko.
Od czasu, gdy nasiliły się ataki terrorystyczne na nasz kraj, wśród obywateli wzrosła nieufność do obcych. Pierwszy i najpoważniejszy incydent miał miejsce kilka lat temu, gdy w Polsce odbywały się Mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Tego dnia Stadion Narodowym w Warszawie pękał w szwach, był komplet publiczności. W tłumie znalazło się ochotnik. Nie miał nikogo na świecie. Cała jego rodzina zginęła w ataku izraelskiej armii na małą zawszoną wioskę, gdzieś na południu. W tym czasie on był w pracy. Gdy wrócił zastał tylko gruzowisko na miejscu domu, a w ruinach odnalazł cztery trupy. Choć trudno to było nazwać domem. Chałupina była żałosna. Niemniej była czyimś domem. Do czasu feralnego dnia. Na ten koszmarny widok Arab upadł na kolana i płakał rzewnie. Zadzierała wysoko głowę i pytał Allacha, dlaczego jego rodzina musiała zginąć? Wściekle ocierał łzy. Zagryzał wargi i przysięgał w myślach zemścić się.
Gdy już wypłakał oczy wstał z kolan i poszedł do swojego przyjaciela, aby opowiedzieć mu o wszystkim. Ten skierował go do innego. Starszy człowiek z długą siwą brodą skontaktował go z jakimś przedstawicielem Al-Kaidy. Mężczyzna ponownie powtórzył mu swoją historię, opowiadającemu przebieg wydarzeń z najdrobniejszymi szczegółami, płacząc i przeklinając Żydów. Usłyszał jedynie w odpowiedzi, żeby ustawił się do kolejki.
Mijały miesiące. Muzułmanin myślał o zemście od przeszło dwóch lat, ale wciąż był odsuwany. Proponowano mu, aby wstąpił do armii, jeżeli chce walczyć z niewiernymi. Uparcie nalegał. Śpieszyło mu się do rodziny.
Codziennie ginie żołnierz polski w wojnie, jaka przed laty rozgorzała od nowa na Bliskim Wschodzi pomiędzy Muzułmanami a „białym człowiekiem”. W tym czasie wśród zwykłych obywateli wzrosła obojętność do obcych. Skrzętnie to wykorzystujemy. Ataki terrorystyczne przelały czarę goryczy. Pomiędzy Bagdadem a Jerozolimą od gąsienic czołgów zatarły się granice. Tak często je przekracza ciężki sprzęt obu walczących stron. Zresztą nikt chyba nie ma wątpliwości, że zawsze były umowne. Nie śpimy. Firma zawsze trzyma wartę. Trzymamy rękę na pulsie i czujemy bicie serca ojczyzny. Polskie serce jest silne. Delikatnie tylko sugerujemy, co mieszkańcy mają myśleć.
Na napisy na murach w formie młodzieżowego grafitti częściej reagowali cudzoziemcy, niż rodacy, a praktycznie ich partnerzy. Od czasu do czasu jakieś stowarzyszenia, kluby, związki mniejszości seksualnej, zdewociali na starość emeryci, którym obraźliwe uwagi, wypisywane na ścianach blokowisk, nie dawały spokoju. Gdy je mijali żegnali się, jakby ich czytanie, chociażby patrzenie na nie, nagle miało zamkną bramy raju tuż przed ich samolubnymi nosami. Tymczasem w rejonie walk codziennie ginie polski żołnierz. I nikt nie ma już żadnych złudzeń, co należy robić.
Całkiem niedawno w stronę Teheranu wyruszył nowy kontyngent ukraiński z tysiącami żołnierzy uzbrojonymi w kałasznikowy i milionami skrzynek z amunicją. Trzydzieści wagonów, po sufit wypchanych żelastwem. Za kilka dni dotrze w pobliże granicy irańskiej, specjalnie do tego celu wybudowanym traktem kolejowym. Szybciej, łatwiej i taniej. Rosja życzliwie przychyliła się pomysłowi. Unia Europejska dostała zielone światło na interwencję zbrojną. Boją się, dranie. Nie bardziej niż my. Flota amerykańska patroluje Morze Arabskie. Okręty wojenne Anglii, Francji i Włoch, są aktywne w basenie Morza Śródziemnego. Żołnierze z Legii Cudzoziemskiej i SAS dokonują spektakularnych desantów na tyły wroga. W roku 2042 dobry Arab, to martwy Arab.
Śmiać mi się chce z naszej naiwności. Daliśmy się wciągnąć w wojnę za garść paciorków i obietnic. Dodam, nie spełnionych obietnic. Z marną bazą, słabym sprzętem i kiepsko przeszkolonymi ludźmi. I po co nam  to było? Ale na tym nie koniec. Kilka dekad temu cały świat obejrzał film Skolimowskiego i dowiedział się, że mamy (i mieliśmy) w Polsce tajne więzienia, w których przetrzymuje się najzagorzalszych, najzajadlejszych terrorystów, fanatyków. Że współpracujemy z CIA. Też mi wielkie rzeczy? A z kim mamy współpracować? Z FSB? Lepiej już palnąć sobie w łeb.
Autor zdobył nagrodę, a my rozgłos. Poza tym? Przysłużył się Polsce jak mało kto. Zrobił nam złą reklamę w świecie muzułmańskim. Mężczyzna o oliwkowej skórze wszedł na stadion piłkarski w ciepłe letnie popołudnie, wypchany po brzegi ludźmi różnej narodowości, w różnym wieku, głodnych sportowych atrakcji i w trakcie pierwszej części meczu detonował ręcznie wykonaną bombę. Stanowiła atrapę jego ręki. Zamiast kikuta przytroczono do jego korpusu silny ładunek wybuchowy. (Znacie to powiedzenie – dam sobie rękę obciąć.) Wysadził się na oczach całej Europy. Przed kamerami telewizyjnymi. W chwili, gdy na nasz kraj zwrócona była uwaga miliardów widzów na całym świecie. To było dla niego spełnienie marzeń. Prezent pod choinkę. Zapewne przed samą detonacją bomby płakał ze szczęścia.
Jakiś czas później w Internecie można było przeczytać odezwę terrorystów. Akt zemsty wiązał się między innymi z tym, że w Polsce torturowano i przetrzymywano muzułmanów. Panie Skolimowski, czy śmierć tysięcy niewinnych ludzi warta była nagrody filmowej? Za co pan tak bardzo nienawidzi Polski i Polaków, że zrobił pan ten film? Bo chyba nie zrobiło pan dla tej cholernej statuetki?
Od tego czasu wszystko się zmieniło. Jesteśmy już innym narodem, bo jesteśmy innymi ludźmi. Bez dwóch zdań. Zjednoczonym. Zdyscyplinowanym. A może w końcu staliśmy się narodem? Bo do tej pory byliśmy jego namiastką. Jakąś zbitką różnych cech. Wojna zmienia ludzi. Znaliśmy ją tylko z telewizja. Ale gdy przyszła do nas odczuliśmy jej piętno na własnej skórze. Piętno i jarzmo.
Lecz gdyby tak się zastanowić, to już dawno minęliśmy PBP. Punkt Bezpiecznego Powrotu. Decyzję podjęli za nas politycy. Bo nie ulega wątpliwości, że nie pytali naród o zdanie. Firma próbowała wyrwać Polskę z ich macek tworząc Anarchtext. Śmieszne, prawda? Kiedyś tajne służby rodakom inaczej się kojarzyły. Negatywnie. Dzisiaj były przykrywką dla podskórnych operacji patriotycznych.
Staliśmy się pilnym uczniem Stanów Zjednoczonych. Powoli budowaliśmy swój arsenał. Postrach w świecie arabskim. Po trzydziestu latach osłabł zapał, więc Firma starała się podgrzewać atmosferę. W dodatku, gdy pojawiają się okresy spokoju i jako takiego ładu, jak na złość w tym czasie Europę cyklicznie zalewają tłumy emigrantów. Bandy biedaków. Nasz kraj też. Londyn karze zatrzymywać je już na granicy Unii Europejskiej, ale oni wciąż prą na ten lichy mur. Z początku był to jedynie przeszkoda biurokratyczna, słaba i dziurawa. Politycy szybko się zreflektowali. Mur zawalił się z łoskotem. Nie mogło być innej konkluzji, jak tylko ta, że należy użyć armii. Wprowadzić częstsze patrole, jeszcze na granicy morskiej zatrzymywano uchodźców. Wypływali w morze ręcznie wykonanymi tratwami, bądź przeładowanymi łodziami bez masztu, jedynie z wiosłami. Wariaci, albo desperaci.
Kto by pomyślał, że jeszcze rok temu wystarczyła farba w puszce, żeby podgrzać atmosferę. Śmiać się chce. Sentymentalnie wspominam tamten okres. Gówniarze byli z nas.


Ten dzień kiedyś musiał nadejść. Wiedziałem o tym, gdzieś tam w głębi siebie. Może nawet nie w głębi duszy, bo ta już dawno jest czerstwa. W tyle głowy pojawiła się kiedyś taka myśl. W tej pracy to kwestia czasu.
Gapiłem się na miotacz. Zauważył to. Ale po prostu mnie zamurowało.
- Twoim celem będzie „Ali Baba”, szef warszawskiej komórki terrorystycznej. Od lat współpracuje z Irańczykami i Irakijczykami. – Powiedział, a w zasadzie wygłosił mężczyzna i podał mi czarnobiałe zdjęcie.
Siedzieliśmy w jego gabinecie.
Obróciłem je w dłoniach. Leniwie. Spostrzegł to. Ale chyba nie sądził, że będę skakał z radości pod sufit aż wyrżnę łbem. To nie to samo, co zostań po godzinach.
- Obserwujemy go od kilku dni. Ma ciągły nadzór. Na miejscu są już ludzie. Wchodzisz na czysto. Wieczorem będzie sam w domu. Dostaniesz osłonę. Wszystko jest na grane – ciągnął mój szef zbytnio nie zrażając się brakiem entuzjazmu z mojej strony.
A więc staruszko, w końcu dotarłaś i do nas. Stara, dobra towarzyszko. Stara, bo towarzyszysz nam od wieków. Dobijasz się do naszych drzwi od lat. Walisz pięściami i głową. Na razie udawało ci się wejść parę razy drzwiami kuchennymi, ale szybko cię wyprosiliśmy. Teraz zapukałaś do moich drzwi.
- Nowy Rzym czeka na meldunek – podkreślił, czujnie mi się przyglądając.
Nic nie odpowiedziałem. Wiedziałem, że kiedyś to nastąpi. W firmie nazywamy to dniem próby. Prywatnym PBP.
- Wahasz się? – spytał drwiąco.
Przypomnę, że w wywiadzie wojskowym śmiejemy się śmierci w twarz.
- Nie.
- Jest – spojrzał na wymuskany zegarek na ręku – dokładnie dwudziesta trzydzieści. Ktoś zawiezie cię na miejsce. To proste zadanie. Dostaniesz się do środka przez ogrodzenie. Na terenie posesji nie ma żadnych zwierząt.
Przełożony przyjrzał mi się uważnie.
- Masz wątpliwości?
- Skąd – odparłem spokojnym tonem, wstałem i wcisnąłem miotacz za pasek od spodni. Był zabezpieczony. Zamaszystym ruchem ręki zgarnąłem wszystkie dokumenty i wyszedłem z pokoju.
- Codziennie polski żołnierz ginie na obcej ziemi – powiedziałem do siebie idąc korytarzem siedziby firmy.
Ile razy przypominałem to innym? Teraz musiałem przypomnieć to sobie.
Londyn, Nowy Rzym, był spragniony świeżej krwi. A może potwierdzenia naszej lojalności? Może nas sprawdzał?, myślałem.
A skoro mamy Nowy Rzym, to znaczy tylko tyle, że historia zatoczyła koła. Znaleźliśmy się w punkcie wyjścia. Dziwne, zawsze myślałem, że jest inaczej. Że każda dekada oddalała nas od barbarzyńskich czasów w stronę postępu i oświecenia. A stało się zupełnie inaczej.
Co zyskaliśmy? Higienę, telewizję kablową i bezpłatną służbę zdrowia. Radia. Tranzystory. Samochody. Umywalki ceramiczne. Mikrofalówki.
Samochody dowożą nas do celu. Często posługuje się nimi w swojej pracy. Zrobiłem tak i tym razem.
Zmierzch. Paliło się światło, więc facet był w domu. Jakże by inaczej. Dostrzegam charakterystyczne postacie. Znajome sygnały. Wszystko gra. Mam wolną rękę.
Jeszcze kilka minut obserwowałem go przez okno. Czekałem na odpowiednią okazję. Nie śpieszyło mi się.
Po części żyjemy lepiej, trochę dłużej. Ale mało daliśmy z siebie. Rzym, aby rozkwitnąć potrzebował swojego Hannibala. Wróg zjednoczył Rzymian. Scementował. Jak się również okazuje w każdych czasach i każdy Rzym potrzebuje swojego Hannibala.
Imperium Rzymskie nie powstałoby bez niego. Zwycięskie bitwy arystokratycznego rzymskiego rodu Scypionów, rozpoczynając od tych na przedmieściach miasta, przyczyniły się do jego rozwoju. Od tamtego czasu już tylko rosła jego potęga i chwała. Pojawiło się Imperium. Powiększało swoje tereny podbijając kolejne prowincje. Przez dziesiątki lat panując na wodach i lądach w tej części świata. Dominując na całym Morzu Śródziemnym. Do póki nie pojawiły się dzikie chordy ze wschodu. Wewnętrzne spory.
Analogiczny los czeka Nowy Rzym. I będzie trwać dopóki światu nie objawi się nowy Neron.
Oglądam miotacz w słabym świetle zachodzącego słońca i wyskakuję z auta.
Na razie Nowy Rzym oczekuje nadejścia swojego Hannibala. Ale to nie będziesz ty, Ali. Kiedyś zjawi się i w pełnej krasie stanie u bram stolicy Imperium. Nie mam wątpliwości. Twoje miejsce długo nie pozostanie puste. A gdy okaże miłosierdzie, gdy się zawaha, jak Hannibal, w wówczas przeciwnik wykorzysta jego błędy i przegrupuje wojsko, by uderzyć z podwójną siłą. Skończy do gardła.
Heglowski Duch dziejów jest jednak kapryśny.
Wszedłem do mieszkania bez problemu. Okno było otwarte. W końcu mamy lato pełną gębą. Kto by zamykał okno, gdy na dworze upały? Mały przewiewny zefirek, jest jak szklanka zimnej wody. Jedyną przeszkodę stanowiło ogrodzenie.
Natknąłem się na niego w korytarzu, gdy wychodził z łazienki.
Chyba nie był zaskoczony. Raczej nieprzygotowany. Przyłapałem go prawie ze spuszczonymi gaciami. I broń się tu chłopie…
Nacisnąłem spust.
Mężczyzna krzyknął przeraźliwie, a w jego oczach zgasła wszelka nadzieja. Odrzut szarpnął moją ręką, a ładunek energii, jaki wyzwoliła broń, z impetem rzucił Araba na ścianę. Zwinął się z bólu na podłodze, a potem posłał mi jednoznaczne spojrzenie. Wiedziałem, że jeżeli miał już umrzeć, to nie chciał cierpieć.
„Zrób to szybko” – mówiły jego brązowe oczy. Rozumieliśmy się bez słów. Przecież graliśmy w tą grę od lat.
- Oskarżam cały cywilizowany świat, że mnie stworzył. I mnie podobnych.
- Zabij mnie – wycedził po polsku przez zaciśnięte usta, i zalał się pianą. Dodał coś po arabsku, ale nie zrozumiałem.
Prawdopodobnie było to – „na co czekasz?”
Ponownie nacisnąłem spust. Wrzasnął gardłowo. Dziko. Pod sam koniec jego krzyk był już chropowaty.
- Oskarżam cywilizowany świat o to, że stworzył terrorystów. Oskarżam cywilizowany świat o skażenie środowiska. O analfabetyzm krajów Trzeciego Świata.
Patrzył na mnie zdezorientowanym wzrokiem. Najwyraźniej nie rozumiał o czym mówię. Ale to mnie nie interesowało, ponieważ wszystkie słowa kierowałem do siebie.
- Oskarżam cywilizowany świat o nepotyzm, korupcję i narkomanię – mówiłem, a po każdym wyrazie naciskałem spust miotacza sonicznego.
Cudzoziemiec skulił się na miejscu, a potem zastygł w bez ruchu. Przestał krzyczeć. Przestał też wierzgać nogami. „Ali” wyzionął ducha.
Lufa miotacza rozgrzała się do czerwoności, a ze środka wypłynęła nitka szarego dymu. Zapach był otrzeźwiający. Szybko wróciłem myślami do rzeczywistości. Dotarło do mnie, że pora wracać.
Szybko się otrząsnąłem z głupich myśli, trochę jak pies wychodząc z wody.
Miotacz nie zostawia śladów, ale upozorowałem włamanie. Komisarz policji zełga przed dziennikarzami coś o skradzionej broni z magazynów armii i pieniądzach. To już jego brocha.
Codziennie na obcej ziemi ginie polski żołnierz, przyszło mi nagle na myśl. W sumie w tej podłej wojnie zginęły już tysiące młodych chłopców. Ich matki, żony, dzieci, siostry i bracia, rodziny bliższe i dalsze wciąż są w żałobie. A tych, co jeszcze żyją trzeba stamtąd zabrać. Z każdą godziną jest coraz gorzej.
Zdaje sobie sprawę, że żyję w ciekawych czasach. Historycy i humaniści zaczytujący się bez pamięci książkami opisującymi starożytnych bogów wojny, potępiliby mnie za to, co zrobiłem. Tak jak większość społeczeństwa. Mole książkowe z wypiekami na twarzach godzinami wertują stosy papierów w bibliotekach o fascynujących ich okresie w dziejach świata i wzdychają w ciemnych salach kinowych do przejaskrawionych obrazów herosów w plastikowych kostiumach imitujących zbroje legionistów. Po cichu marząc, żeby znaleźć się wśród nich. Poczuć smak bitwy. Braterską więź. Tymczasem rzeczywistość jest bardziej brutalna. Krótkie miecze i rydwany to przeszłość. Mitologia.
Ja jestem tutaj. Tworzę historię. Stoję najbliżej narodzin Nowego Rzymu. Mam tego całkowitą świadomość. Imperium odradza się, jak Fenix z popiołów. Na moich oczach.




Gall Anonim